wtorek, 28 lutego 2017

Siejemy, siejemy i czasem mamy wyniki- część pierwsza

Wraz z nadejściem cieplejszych dni wzięło mnie na sianie. Dzisiaj na tapetę poszły poziomki (to część pierwsza- mam jeszcze dwa opakowania nasion) i endywia (nie wiem, co z tego wyjdzie, ale stwierdziłam, że trzeba próbować). Poziomki są o tyle fajne, że wysiałam odmiany bezrozłogowe, nie będą więc "wędrować" po ogrodzie. Coraz bardziej wkręcam się w ideę "hodować jedzenie, a nie trawniki". Dorwałam się też do książki o dzikich roślinach jadalnych i niektóre chwasty z mojego ogrodu trafią na mój talerz. Jak przeczytam i przemyślę, to będę też o tym pisać. Moje dzisiejsze dzieło wygląda tak:
Jak widać na załączonym obrazku, biorę się ostro do roboty i do boju idą wszystkie pojemniki, po deserkach, jogurtach, śmietanach, gotowych kaszkach dla Małej (szczerze mówiąc, nie zjadła żadnej, służą jej do zabawy, ale to temat na osobny post) też.
I teraz kolejna niespodzianka- moje awokado obecnie wygląda tak:
Rośnie (tfu, tfu) jak na drożdżach i cieszy oczy głównie Małża, bo Mała robiła na nie zamach...
Z kolejnych informacji- moje fanty z WOŚP powoli też zaczynają ruszać- nieoznaczone coś:
I hoja różowa:
Wiosnę czuja też moje koty- moja wymarzona zielistka została bezczelnie zjedzona:
Poza tym wyszłam już z kobyłą z hali, ale o tym będzie jutro...

poniedziałek, 27 lutego 2017

W powietrzu czuć wiosnę...

Dzisiaj będzie optymistycznie- mam urlop, za oknem 14 stopni na plusie, natura aż rwie się do życia. Na działce, która za parę lat w moich marzeniach stanie się ogrodem, przebiśniegi kwitną aż miło. Muszę się ze wstydem przyznać, że po raz pierwszy w tym roku zwróciłam uwagę na to, jak bardzo są one oblegane przez pszczoły- jak się dobrze przyjrzycie, na zdjęciach widać pszczoły na kwiatkach:
I właśnie z tego powodu mam zamiar dosadzić przebiśniegów, myślę, że to jeden z pierwszych pokarmów po zimie i na pewno pszczołom się spodoba.
Z kolejnych nowości- coś wykopało nam norę przy altanie- podejrzewam, że mamy dzikich lokatorów w postaci lisów:
Nie wiem jeszcze, co z tym zrobimy, mam nadzieję, że jak będziemy spędzać więcej czasu w ogrodzie, to się wyniosą. Akurat takich lokatorów bym nie chciała mieć, chociażby ze względu na to, że są siedzi mają kury i pewnie zostaną potraktowane jako łatwe jedzenie...
Teraz przygotowuję się do siania poziomek i ziół- mam niecny plan je wysadzić w okolicach maja, ale o tym będzie jutro...
Na koniec kilka fotek przebiśniegów:

czwartek, 23 lutego 2017

Koniec sezonu karmnikowego...

No właśnie, chyba czas powiedzieć: "Dość". Temperatury mamy mocno dodatnie, przymrozków nie ma. Do karmnika przylatują już tylko sikory, które traktują go jako źródło łatwego do zdobycia pokarmu. I choć serce krwawi, to czas najwyższy zaprzestać dokarmiania. Nie oznacza to braku życia w karmniku- wraz z nastaniem cieplejszych dni będę wystawiać miskę z wodą, aby zapewnić ptakom wodę.
Teraz są ostatnie dni na sprzątanie budek lęgowych- można to robić od 16. października do 28. lutego. Od 1. marca budki są traktowane jako miejsce lęgowe i znajdują się pod prawną ochroną. Trochę są te terminy oszukane- budka na naszym orzechu już jest zamieszkana, jak widać, ocieplenie klimatu robi swoje...
O dziwo, Mała już się tak przyzwyczaiła do codziennego dokarmiania, że teraz mam codzienne płacze pod karmnikowym oknem- trudno dziecku wytłumaczyć, że z nastaniem wiosny zaprzestajemy dokarmiania- ale na wytłumaczenie tego tematu mam jeszcze wiele czasu. Jednak cieszy mnie, że mojemu dziecku tak łatwo weszła w krew opieka nad dzikimi ptakami, mam nadzieję, że to początek wychowania młodego, empatycznego człowieka, któremu łatwo będzie przychodziło pomaganie słabszym.

wtorek, 21 lutego 2017

Przemyślenia remontowe

Powoli zbliżamy się z remontem mieszkania do kuchni. Szczerze mówiąc, nie pamiętam czy pisałam na jaką skalę prowadziliśmy prace, więc napiszę- kupiliśmy mieszkanie po dziadkach Mojego Małża, które było dziesięć lat nie ogrzewane i w którym przez prawie pół wieku w zasadzie mało co było zrobione, a jak już się za coś zabrano, to kwalifikowało się do wyrzucenia. Zakres prac był ogromny- zaczęliśmy od wykucia drzwi do łazienki (babcia Małża bała się Junkersa i do końca życia nie zgodziła się na połączenie łazienki z mieszkaniem- zarówno do wc, jak i żeby się umyć, trzeba było wychodzić na klatkę schodową) i w zasadzie w całym mieszkaniu skuwaliśmy tynki do gołych cegieł, wymienialiśmy stropy (do kominka potrzebne było wymienienie stropu z drewnianego na betonowy), instalację elektryczną, okna (tych trochę przybyło, choć i tak mieszkanie jest dość ciemne, nad czym ubolewam), podłogi (niestety, stare piękne sosnowe belki nie nadawały się do ponownego położenia, dekada nie grzania zrobiła swoje). Na dwa dni przed urodzeniem małej skakałam jeszcze po przedpokoju, bo Małż kładł nowe płytki... Czy wspomniałam, że przez cały remont mieszkaliśmy w tym miejscu? W zasadzie kuchnia jest ostatnim bastionem starego i to ostatnie pomieszczenie, które nam zostało do przeprowadzenia w nim rewolucji.
Od razu napiszę, że dałam się namówić na ten wariant tylko i wyłącznie dlatego, że Małż ma niesamowity sentyment do tego miejsca- za te pieniądze, które wyłożyliśmy, zbudowalibyśmy nowy domek, ale cóż, serce nie sługa. Dzięki remontowi w przyspieszonym tempie dowiedziałam się co nieco do jakiej rodziny weszłam biorąc ślub z Małżem- trochę się zdziwiłam, gdy Teściowa, która jest adwokatem z wieloletnim stażem i która wiele razy opowiadała jak to rodzice małżonków rozbijają małżeństwa przez wtrącanie się w ich życie i podkreślała, że nie można młodym wchodzić z butami w życie i ich decyzje, zadzwoniła do Małża prawie o północy i zaczęła krzyczeć: "Pralkę sobie kupcie, zmywarkę sobie kupcie, zmieńcie telewizor, a okna sobie wstawcie plastikowe!" (to była reakcja na wiadomość, że okna wstawiamy drewniane). Inna sprawa, że ona się tutaj wychowała i to jest z mojego punktu widzenia kolejny minus tego miejsca, bo bardzo długo miała zakusy, żeby traktować mnie jak gościa w moim własnym domu. Na szczęście mieszka daleko i rzadko przyjeżdża, więc konfliktu nie ma na co dzień.
Za to z całą pewnością mogę stwierdzić, że remont pokazał też siłę mojego związku z Małżem, bo przeszliśmy przez niego wyjątkowo zgodnie- jakoś przeżyłam branie prysznica w październiku pod belką stropową wychodzącą przez okno. Za to prowadzenie prac w takim systemie odsunęło trochę w czasie pojawienie się Małej- przez długi okres mieszkanie było zbyt niebezpieczne dla małego dziecka. Cóż, coś za coś, może to i dobrze, bo mieliśmy czas na dotarcie się- przed przeprowadzką tutaj prowadziliśmy przez prawie sześć lat związek na odległość północ- południe Polski, na naszym ślubie śmiali się z nas, że się nie znamy,a już się pobieramy...
Podsumowując- remont to taka szkoła życia, z której jestem bardzo zadowolona. I szczerze mówiąc, jak patrzę na nasze mieszkanie, to jestem niesamowicie dumna z Małża, bo większość prac wykonał sam (w okolicy nie ma dobrych ekip, które by nam to zrobiły), w tym kładzenie tynków, elektryki, a także sufitów... W zasadzie, to fachowcy wstawili nam okna i położyli drewniane podłogi w pokojach. Z uśmiechem wspominam czas, gdy kurierzy dzwonili do mnie z życzeniami świątecznymi, bo prawie codziennie byli u nas, żeby przywieźć coś do remontu.
Krótko rzecz ujmując- taką akcję polecam dla cierpliwych (my się remontujemy już siódmy rok), którzy raczej nie mają bardzo sztywnego budżetu, za to po ukończonym remoncie będą mieli ogromną satysfakcję...

sobota, 18 lutego 2017

Zbigniew Lew- Starowicz "O kobiecie, o mężczyźnie"

Przyznam się szczerze, że trochę już nałogowo przegrzebuję kiermasze książek w dyskontach i rzadko kiedy wychodzę z pustymi rękami. To jest mój ostatni zakup. Jak już po fakcie się dowiedziałam, obie książki zostały mocno okrojone w tej wersji, co nie jest wyraźnie zaznaczone na okładce, a szkoda, bo obie pozycje w pełnych wydaniach będę musiała kupić i przeczytać.
Przyznam szczerze, że lektura była wciągająca- treść jest w formie wywiadu- rzeki, gdzie Lew-Starowicz z dużą dozą dystansu i humoru opowiada o seksualności i psychice każdej z płci, chociaż trzeba powiedzieć, że obie części się przenikają i w tej babskiej jest dużo o mężczyznach, a w męskiej o kobietach- chyba inaczej się nie da, w końcu się uzupełniamy. Co ważne, bohaterowie przytaczanych przykładów nie są oceniani przez autora, po prostu odbywa się to na zasadzie prezentacji różnych postaw życiowych i ich możliwych konsekwencji.
Z tej książki aż bije ogromne doświadczenie i mądrość życiowa autora, myślę, że to lektura obowiązkowa dla każdego.

piątek, 17 lutego 2017

Światowy Dzień Kota

Kolejne święto, w tym tygodniu. O tyle ważne, że nasze mruczki są jednym z głównych powodów zmniejszania się populacji ptaków. Sprawa dla mnie nie jest jednoznaczna, z jednej strony kot jest naszym sojusznikiem w walce z gryzoniami, z drugiej- tam, gdzie został wprowadzony, przyczyniał się do wymarcia lokalnych gatunków ptaków i małych ssaków, a także innych zwierząt. Z tego powodu Światowy Dzień Kota jest również nazywany inaczej Światowym Dniem Utraty Bioróżnorodności. Kot jako gatunek sztucznie rozprzestrzeniony przez człowieka, stał się symbolem wymierania miejscowej fauny po wprowadzeniu nowego drapieżnika do środowiska. Nie inaczej jest w Polsce, choć koty jeszcze nie wybiły u nas żadnego gatunku, to mają wpływ na liczebność ptaków mieszkających w pobliżu ludzkich osiedli.
W zasadzie, w ten powyższy wywód wkradł się błąd, cały czas piszę o winie kotów, a tym postem chciałabym podkreślić, że to my, jako właściciele kotów przyczyniamy się do tego, że nowy drapieżnik w środowisku robi nic innego, tylko to, do czego został stworzony. Dlatego w Dniu Kota chciałabym apelować o odpowiedzialną opiekę nad mruczkami- humanitarną kontrolę narodzin (kastracja!)i nie wypuszczanie z domu lub wychodzenie na smyczy. Nie pozwólmy na to, by miłość do jednego zwierzaka przyćmiła nam dobro naszej okolicznej przyrody. Mówienie w kontekście gatunku sztucznie wprowadzonego do środowiska o ich naturalnych potrzebach trąci mocno hipokryzją, bo kot naturalny w naszym środowisku nie jest (podobnie jak samochody, które mogą go zabić podczas samotnych wycieczek).
I żeby nie było- jestem właścicielką trzech niewychodzących, wykastrowanych kotów, które bardzo kocham- bez szkody dla otaczającego nas środowiska.

wtorek, 14 lutego 2017

Przemyślenia walentynkowe

No właśnie- mieliśmy wczoraj Walentynki było słodko, cukrowo i wszyscy dokoła się kochali. Gdy byłam w pracy, zadzwonił do mnie telefon, okazało się, że z kwiaciarni. Po godzinie przyszła pani z panem i wręczyli mi piękny bukiet z dołączonym liścikiem podpisanym "od Tajemniczego Wielbiciela" i propozycją umówienia się na kolację- był podany adres emailowy. W pierwszej chwili chciałam napisać grzeczne podziękowania za piękny bukiet i podziękować za kolację, tłumacząc się tym, że mam rodzinę. Przeczytałam liścik jeszcze dwa razy, złapałam za telefon i zadzwoniłam do mojego męża dziękując mu za bukiet i pytając, co takiego zrobiłam, że nie ma do mnie zaufania i sprawdza mnie w ten sposób? Okazało się, że strzeliłam w dziesiątkę i rzeczywiście to mój Małż przesłał mi kwiaty. Twierdzi, że mi ufa i po prostu chciał się umówić ze mną na kolację. Przy okazji chciał mi uświadomić, że podświadomie chciałabym się z kimś spotykać, ale nie chcę się przyznać... Pojechał na nockę do pracy, a ja siedzę i rozmyślam. Podejrzewanie, że chciałabym się z kimś umówić, to jedno, a kreowanie takich sytuacji to drugie. O ile pierwsze tak bardzo nie przeraża, to zapoczątkowanie gry nr 2 już wydaje mi się niebezpieczne i ciągnie za sobą określone konsekwencje. Małż twierdzi, że właśnie obawiał się tego, że w taki sposób to przyjmę, a ja się zastanawiam, czy rzeczywiście przesadzam i nie ma o co kruszyć kopii?

niedziela, 12 lutego 2017

Ostatnie sadzenie- podsumowanie i żale na Małża

Dzisiaj w końcu posadziłam namaczane od poniedziałku nasiona palmy daktylowej. Mam nadzieję, że taki długi pobyt w wodzie nasionom nie zaszkodził, ale po prostu nie mogłam się zebrać, żeby to zrobić. Własnych doniczek doczekały się też szczepki trzykrotki- zdecydowałam się posadzić po gałązce na doniczkę, w końcu trzykrotka rośnie stosunkowo szybko, mam nadzieję, że będę się wkrótce cieszyć roślinkami.
Młode awokado wygląda imponująco, pomimo tego, że mała próbowała je dzisiaj oskubać z liści i łamać podczas mojego pobytu w stajni, na szczęście Małż wykazał się refleksem i je uratował. Tyle szczęścia nie miał wczoraj mój fikus beniaminek, który stracił ponad połowę liści. Obawiam się, że tego nie przeżyje, a uwielbiałam tą roślinę. Moja reakcja na to, co spotkało beniaminka uratowała dzisiaj awokado. Nie jestem jakoś wybitnie nerwowa, ale szlag mnie jasny trafia, gdy mój Małż pozwala Małej niszczyć moje rzeczy/ rośliny/ książki podczas mojej nieobecności po to, żeby móc sobie spokojnie pospać. Wczoraj wróciłam po dwóch godzinach nieobecności ze stajni i zastałam w naszej sypialni liście fikusa na podłodze, pełno ziemi i resztek jedzenia w łóżku i wszechobecny syf, a także zadowoloną ze swojego dzieła Małą i ciągle zaspanego Małża. Miałam ochotę go zabić, a na Małą naprawdę nie chciałam nawet patrzeć, pomimo tego, że to nie jej wina- w końcu po to czekałam aż jej ojciec się wyśpi po powrocie z nocnej zmiany, żeby dziecko było zaopiekowane pod moją nieobecność. Tymczasem on wpadł na genialny pomysł, że się zamknie z dzieckiem w sypialni i będzie sobie dalej spać. Dzisiaj z kolei był kolejny dzień, gdy wstał w zasadzie tylko na dwa posiłki, a tak to spał cały dzień, gdy byłam u kobyły to na tyle płytko, żeby uratować awokado. W sumie, to po tym weekendzie czuję się samotna i opuszczona, inaczej wyobrażałam sobie małżeństwo po urodzeniu dziecka. Gdy nie było Małej w takie dni siedziałam dłużej w stajni, spotykałam się ze znajomymi, miałam zajęcie, teraz czuję się nieszczęśliwa, tym bardziej, że ze względu na pogodę długi spacer z Małą nie wchodził w rachubę- po pół godziny Mała miała bardzo czerwone policzki, pomimo zabezpieczenia kremem... Pożaliłam się, teraz czas na fotki:
Awokado przed przeprowadzką (zostało wyniesione od nas z sypialni):
I trzykrotki:

czwartek, 9 lutego 2017

Ogólne zniechęcenie...

Coś w ciągu ostatnich dni się ze mną stało- po powrocie do domu kładłam się spać z Małą i budziłam w okolicach północy, żeby się umyć i iść znowu spać. Nasiona palmy i trzykrotki czekają na posadzenie, a mnie się totalnie nie chce ruszyć, żeby to zrobić. Mała i Małż spali już jak dzisiaj przyszłam, więc nawet się z nią dzisiaj nie pobawię. Bardzo źle znoszę takie dni- mam wyrzuty sumienia, że poświęcam za mało czasu mojemu dziecku, jednak nie ma takiej opcji, żebym mogła nie pracować. Inna sprawa, że podczas rocznego siedzenia w domu prawie dostałam kota, tak mnie ciągnęło, żeby wyjść z pieluch. Teraz nadeszła nowa myśl- czy to nie jest tak, że czego byśmy nie chcieli, to marzymy o czymś innym? Czy taka jest nasza natura? Może to sposób, żeby nie spocząć na laurach?
Na dodatek wszechobecne zimno. Jak to jest, że mam w domu ponad 20 stopni, a w taką pogodę i tak siedzę pod kocem i się ogrzewam? Już nie wspominam o tym, że na samo przypomnienie tego, jak dzisiaj przebierałam się w stajni, mam ochotę wskoczyć pod pierzynę. Kobyłę też zaderkowałam, żeby nie marzła (stoi koło drzwi i słabo zarosła w tym roku), ku jej zadowoleniu. Mam nadzieję, że jutro też uda mi się wyjść z pracy o takiej porze, żeby do niej pojechać, to poskaczemy. Mam niecny plan w tym roku trochę startować i powoli już się przygotowuję do wyrabiania licencji. Mam nadzieję, że te plany wypalą- ostatni raz startowałam, gdy byłam już w ciąży, ale jeszcze o tym nie wiedziałam, czyli trzy lata temu. Tak więc, przy dobrych wiatrach za miesiąc z kawałkiem zamieszczę sprawozdanie z pierwszego startu.
I tą pozytywną myślą skończę dzisiejszą notkę.

poniedziałek, 6 lutego 2017

O zalewaniu naszej planety ubraniami

Gdy dzisiaj wieczorem zaczęłam segregować rzeczy Małej do prania złapałam się za głowę. Jedno dziecko, a ubranek ma więcej ode mnie. Założenia w ciąży w tym temacie miałam piękne- chciałam bazować na używanych ciuszkach, o koniecznie jasnych barwach i prać je wyłącznie w ekologicznych środkach. Miało to swoje uzasadnienie- źródła, których przypomnieć sobie w tej chwili nie potrafię mówiły o tym, że nowy dziecięcy ciuszek jest tak zakonserwowany (chodzi o to, żeby ubranka nie były zżerane przez owady i grzyby w magazynach) przed sprzedażą, że dla niemowlaka jest bezpieczny po ok. dziesięciu praniach; barwniki szczególnie ciemne mogą uczulać (z resztą to temat na osobny post- niestety mam całe nogi w bliznach po krostach, z którymi nie mogłam sobie poradzić, okazało się, że jestem uczulona na granatowy barwnik z dżinsów). Na początku prawie mi się udało- koleżanka z pracy dała mi mnóstwo ubranek po swojej córeczce, za co jestem jej do dzisiaj bardzo wdzięczna (bo to jedyne rzeczy, które wyprałam raz), za to Moja Mama oszalała na punkcie nowej wnuczki i zaczęła sobie odbijać to, że gdy byłyśmy z moją siostrą małe, to w sklepach nie było nic. Żeby nie było- Moja Mama niesamowicie odciążyła nas pod względem ubierania Małej, co realnie odczuliśmy w kieszeni, nie chciałabym żeby ten post był traktowany jako jej krytyka. W każdym razie, bardzo długo wszystkie nowe ciuszki przed założeniem ich Małej prałam kilka razy używając ekologicznej kuli wypełnionej kulkami, nie używając dodatkowych detergentów. Dopóki nie rozszerzyłam Małej diety, ograniczanie proszków udawało się również po noszeniu ciuszków przez Małą. Niestety, plamy z marchewki zweryfikowały to postępowanie. Potem już było tylko gorzej. W ciąży obiecywałam sobie, że będę trzymać ubranka dla koleżanek lub dla swojego następnego potomka, teraz zastanawiam się co ludzie robią, że mogą odsprzedawać używane ciuszki i albo Mała jest taką niszczycielką, albo niektórzy chyba trzymają swoje dzieci przywiązane do łóżka. Gdy Mała zaczęła raczkować, to w ciągu dwóch dni przetarła mi pięć par leginsów (nie miałam jak podjechać do sklepu po grubsze spodnie, na szczęście akurat przyjechała Moja Mama i mnie uratowała), większość bodziaków z tamtego okresu mam trwale poplamionych (nawet detergenty nie pomogły, niestety, śliniaki według Mojego Dziecka są dzieciożerne i zakładanie ich do jedzenia stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo, czego wyrazem były gigantyczne awantury), inne mają dziury w kroku...
Gdy to wszystko sobie przypominam i uświadamiam sobie, ile rzeczy zużywamy, jestem lekko przerażona. O problemie ogromnej ilości tekstyliów, które dosłownie zasypują świat mówi się coraz więcej. Zaczyna się to w domu każdego z nas i gdzieś na kolejnych etapach kumuluje, co w sumie daje przerażający efekt. W prawdzie, jeśli chodzi o dziecko, to trudno mi będzie ograniczyć zakupy (choć coraz częściej myślę o kupowaniu używanych ubranek), to obecnie mam niecny plan na najbliższym urlopie zrobić generalny porządek w mojej szafie i puścić we wtórny obieg rzeczy, które są prawie nowe, ale ich nie noszę. Na plus dla siebie przyznam, że spodnie z dziurami, noszę w domu podczas sprzątania i wyrzucam je dopiero wtedy, gdy naprawdę nie nadają się do użytku podobnie z niektórymi swetrami... Cóż, temat jest do głębszych rozważań, dzisiaj go tylko sygnalizuję. Myślę, że za jakiś czas do niego wrócę...

niedziela, 5 lutego 2017

Kolejne nasadzenia...

Korzystając z tego, że Mała z Małżem już smacznie śpią (Mała już poszła spać do jutra, a Małż idzie na nockę do pracy), postanowiłam się zająć moimi WOŚP-owymi zakupami. Fiołki afrykańskie chciałam ukorzenić w wodzie, a potem posadzić do ziemi. Niestety, moje koty zweryfikowały to postępowanie- dwa listki zostały,niestety, zjedzone. W związku z tym, reszta powędrowała do ziemi i mam nadzieję, że się ukorzenią.
Jak widać, postanowiłam nie wyrzucać kubeczków po deserach, którymi zajada się Małż i mamy recyklingowe doniczki do ukorzeniania. Na zdjęciu widać też nieco rachityczną żyworódkę, którą postanowiłam spróbować zreanimować- biedaczka zaplątała się w storczyku i nie miała zbyt fajnych warunków do życia, a w zasadzie nie miały, bo znalazłam takie dwie sztuki. jak się uratują, to dobrze, jak nie, to cóż, takie życie...
Zabrałam się również za nasiona palmy daktylowej. I sprawa wygląda tak, że znalazłam dwa przepisy, które się nie wykluczają, ale dla odważnych mogą się uzupełniać. Pierwszy, według którego zamierzam postępować, mówi o tym, żeby nasiona moczyć przez dobę i umieścić w ziemi. Według zaleceń drugiego należy uszkodzić pokrywę nasienną (to tzw. skaryfikacja) i dopiero je posadzić. W związku z tym, że mam już oskórowanego palca, postanowiłam nie bawić się w skaryfikację i nasiona powędrowały do wody. Zdjęcia przedstawiają je przed zamoczeniem i po pięciu minutach w wodzie.
Kiełkowanie jest procesem długotrwałym i może zająć od trzech miesięcy do pół roku. Doniczkę trzeba przykryć, żeby zapewnić dużą wilgotność.
Dzisiaj własnej doniczki doczekał się również oleander. I na razie koniec z sadzeniem, chociaż jest uzależniające, bo skończył się kompost- mam nadzieję, że mąż da radę mi go trochę przynieść, bo do posadzenia zostały trzykrotki.
Na froncie cebulowym jest dość ciężko- pierwsze nasadzenie sprzed miesiąca najprawdopodobniej zostało bardzo skutecznie uszkodzone przez jednego z kotów- nie wygląda to dobrze- jedna odnoga na pewno już padła, druga wygląda słabo... Za to nasadzenie sprzed tygodnia wśród czosnku wygląda tak (to jest to drugie od lewej). Przy okazji widać, jak skutecznie zalałam tą doniczkę, w prawdzie czosnek toleruje suszę, ale gdy ma dostatek wody ponoć lepiej rośnie. Nie zmienia to faktu, że teraz czekam na odparowanie wody.
Jestem ciekawa, czy ktoś z Was ma doświadczenie w takim hodowaniu cebuli? Nie chodzi o sam szczypior- na różnych stronach jest pokazane, że w ten sposób można sobie zapewnić stałe dostawy cebuli. Jestem ciekawa, czy ktoś to rzeczywiście praktykował...


sobota, 4 lutego 2017

Kochajmy mądrze zwierzęta (i uczmy tego dzieci)...

Do napisania tego postu natchnęła mnie rozmowa z cudowną Nianią mojego dziecka (tutaj nie ma grama sarkazmu, ta kobieta jest warta tyle złota, ile waży). Otóż, gdy opowiadała mi kilka dni temu o spacerze z Małą, powiedziała, że były popatrzeć na "biedne koniki". "Biedne koniki wyglądają tak:
W tle widać również kudłate bydło szkockie. Przejdźmy do meritum- moim zdaniem, jako osoby, która ma do czynienia z końmi od wczesnego dzieciństwa, konie ze zdjęć, to zgraja farciarzy. Dlaczego? Bo żyją na wielkich pastwiskach, mają kumpli i mogą być po prostu końmi. W tym naszym codziennym pędzie zapominamy o tym, że koń to zwierzę stepowe, które po prostu uwielbia przestrzeń i towarzystwo. Stajnie, derki- to wszystko wymyślił człowiek, żeby JEMU było łatwiej, każdy koń gdyby miał do wyboru życie zwierzaków ze zdjęcia lub w stajni, wybrałby to pierwsze. Powiedzmy sobie szczerze- kto z nas byłby zadowolony gdyby był zamknięty w pomieszczeniu 3mx3m (najczęstszy wymiar boksu) przez kilkanaście do dwudziestu trzech godzin, gdzie jedyne rozrywki to posiłek 2-3 razy dziennie, wyjście na jazdę na godzinę, czasem wyjście do karuzeli? W okresie zimowym padok jest często ograniczany gdy konie są podkute, bo mogą się poślizgnąć i złapać kontuzję... Jeśli jeszcze do tego doszedłby brak ubikacji- czyli grubsze sprawy zostają w boksie, a mocz spływa do rowka przed boksem (nie jest spłukiwany), więc na dodatek przez cały dzień jeszcze wąchamy to, co naprodukowaliśmy, to mamy już obraz smutnej końskiej rzeczywistości. Wiele koni sportowych i użytkowanych regularnie (czasem nawet nie...) niestety tak żyje i często za taki tryb życia niestety płacą i zdrowiem fizycznym (kurz, amoniak wpływają negatywnie szczególnie na układ oddechowy), i psychicznym (narowy i nałogi stajenne, które często prowadzą do problemów ze zdrowiem, bo np. konie chodzące po boksie nadmiernie obciążają układ ruchu). Faktem jest, że coraz więcej ośrodków zwraca uwagę na to, żeby konie mogły być końmi, jednak zima to dla wielu jeźdźców i ich wierzchowców bardzo trudny okres... Wracając do tematu posta- nie uczłowieczajmy zwierząt- szczególnie tych, które nie są bardzo zmienione przez hodowlę. O ile założenie derki zdrowemu koniowi, który żyje na pastwisku i jest świetnie przygotowany na obecne warunki pogodowe to przesada (chyba, że osuszamy go po wysiłku, to wtedy nie), to założenie derki yorkowi w taką pogodę to konieczność, bo nie ma podszerstka.
Kolejna sprawa to mądre rozmnażanie- osobiście jestem zdania, że przy obecnym poziomie bezdomności psów i kotów świadome dopuszczanie do wydania kolejnych pokoleń na świat jest po prostu nieetyczne, szczególnie jeśli chodzi o zwierzęta nierasowe. Niestety, obecnie życie psa czy kota nie jest wiele warte, w zasadzie jesteśmy wręcz zasypywani zbiórkami na zwierzęta, które zostały porzucone lub nad którymi ktoś się znęcał. W przypadku kotów wolno żyjących dochodzi jeszcze fakt, że jest to gatunek obcy, wprowadzony do środowiska przez człowieka, który ma realny, negatywny wpływ na liczebność ptaków (dlatego nie wypuszczam kotów z domu). Moje trzy koty są wykastrowane, dwie starsze jako bezdomne miały kociaki, najmłodszej zrobiliśmy zabieg przed pierwszą rują- dzięki temu na 99,9% nie będzie miała raka sutka (jedna ze starszych kotek miała w minionym roku zmiany nowotworowe, udało się je usunąć na wczesnym etapie), wbrew obiegowym opiniom psychicznie też z nią jest wszystko ok, no chyba, że jako anomalię zaliczymy to, że jest najbardziej pro-ludzkim kotem, jakiego w życiu spotkałam.
Przy poruszaniu tematu bezdomności chciałabym jeszcze dodać - adoptujmy zwierzaki odpowiedzialnie- kastrowane koty dożywają nawet dwudziestu lat, pies to kumpel na lat kilkanaście. Przy adopcji, jeśli tylko możecie, skorzystajcie z opcji wizyty u osoby wydającej zwierzę tak, żeby się z nim pobawić i zobaczyć czy nikt z rodziny nie ma uczulenia (dwa razy mi się zdarzyło, że musiałam zrezygnować z tymczasowania kotów, bo całą rodziną się przy nich dusiliśmy). Przed przyjęciem zwierzaka zastanówcie się, co zrobicie w wakacje lub gdy zmieni wam się plan na życie, czy nie planujecie ciąży (u mnie to nie było problemem, ale wiele osób nagle odkrywa, że ma za małe mieszkanie i zwierzak musi szukać nowego domu lub ląduje w schronisku/ na ulicy), przeprowadzki itp. Porzucone zwierzę cierpi, często płaci za to depresją, w przypadku starszych osobników często kończy się to śmiercią.
I ostatnie na dzisiaj- nie chodźmy z dziećmi do cyrków, które mają zwierzęta. Obecnie żyjemy w czasach, gdzie można dziecku pokazać różne gatunki jeśli nie w warunkach naturalnych, to przynajmniej w takich, które zapewniają im minimum komfortu. Nie płaćmy za oglądanie znerwicowanych, umęczonych ciągłym podróżowaniem i zmuszaniem do nienaturalnych zachowań zwierzaków.
Generalnie post ten mógłby ciągnąć się w nieskończoność, jednak myślę, że można go podsumować krótko- w naszych kontaktach z naszymi braćmi mniejszymi patrzmy bardziej na ich potrzeby,a nie na to, co my byśmy na ich miejscu chcieli- w naszym świecie najpiękniejsze jest to, że tak bardzo się różnimy.

piątek, 3 lutego 2017

Gdy niemowlę ma biegunkę...

Tak, wiem, to nieoczekiwana zmiana tematyki, biorąc pod uwagę moje ostatnie wpisy. Nie wzięła się znikąd- najprawdopodobniej dzisiaj dalecy znajomi odbiorą swoje sześciomiesięczne niemowlę ze szpitala. Maluch trafił tam tydzień temu z powodu biegunki, od piątku do poniedziałku znajdował się na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej- rodzice przywieźli go do szpitala (po awanturze zrobionej przez Babcię dziecka) w takim stanie odwodnienia, że jedynie w piętę udało się personelowi medycznemu wkłuć przed przetransportowaniem malucha do szpitala zakaźnego, a w niedzielę dziecko dopiero zaczęło wodzić oczami. Nie chcę tutaj się rozwodzić o tym, jakim trzeba być idiotą, żeby takiego malucha leczyć jagodami i nie pokazać lekarzowi, tłumacząc się, że przecież pije.
Gwoli wyjaśnienia- każda luźna kupa u dziecka poniżej drugiego roku życia wymaga uzupełnienia płynów w ilości 50-100 ml, żeby więc się tłumaczyć wystarczającą podażą płynów ten maluch, który miał w ciągu doby 72 stolce powinien przyjąć od 3,6l - 7,2l płynów, a jeszcze dodatkowo wymiotował- oczywiście przyjecie ich w takiej ilości było niemożliwe i należało iść od razu do lekarza.
No właśnie co robić, gdy taki maluch ma biegunkę?
Jeśli mama karmi dziecko piersią - przystawiać jak najczęściej!! I tyle, ile dziecko chce, nie denerwować się, że przysysa się na chwilę i przestaje, mleko mamy jest najlepszym lekiem i ma działanie ochronne! Dodatkowo można podawać roztwory nawadniające dostępne w aptece (Orsalit, Hydrolit itp., a także gotowy ORS 200 z Hippa- od 4. miesiąca, jeśli maluch ma rozszerzoną dietę), ale w przypadku takich maluchów zawsze warto choćby zadzwonić do pediatry i to skonsultować. Dzieci karmione sztucznie karmimy częściej, ale mniejszymi porcjami i również dopajamy roztworami nawadniającymi. Jeśli dziecko ma już rozszerzoną dietę, to karmimy je jak zwykle, z tym, że częściej i małymi porcjami- nie głodzimy dzieci z biegunką!, unikamy jednak słodzonych napojów i soków- duża ilość sacharozy może nasilić biegunkę. To, co na pewno nie zaszkodzi i co możemy podać to Smecta (tylko pamiętajmy, że pochłania ona wiele substancji, więc nie można jej łączyć z innymi preparatami- zachowujemy odstęp ok. dwóch godzin). Dodatkowo możemy ratować się probiotykami- tutaj sprawdzony jest Enterol zawierający Saccharomyces boulardii (są też inne preparaty z tym szczepem), zalecane są też preparaty z Lactobacillus GG. Nie podajemy węgla leczniczego, preparatów zatrzymujących biegunkę czyli loperamidu (to lek na dramatyczne przypadki, gdy naprawdę z jakiegoś powodu musimy zatrzymać biegunkę- razem ze stolcem wydalamy również bakterie chorobotwórcze i wirusy- zatrzymując biegunkę zatrzymujemy je w organizmie), na specjalne okazje zostawia się również preparaty przeciwbakteryjne- w niektórych przypadkach ich stosowanie może przedłużyć nosicielstwo patogennych mikrobów- decyzję o ich zastosowaniu zostawmy lekarzom. Nie dajemy również takim maluchom jagód, jak w powyższym przypadku. Podsumowując- podstawą leczenia biegunki w domu jest nawadnianie doustne (nawet gdy dziecko wymiotuje) i żywienie. I pamiętajmy, że w momencie gdy pojawiają się pierwsze objawy odwodnienia, to z takim maluchem poniżej roku trzeba z miejsca iść do lekarza- niemowlaki odwadniają się błyskawicznie, a konsekwencje mogą być naprawdę groźne. Jak dziecko ma tryskające stolce lub pojawiła się w nich krew, płacze bez łez, ma suchy język, zapadnięte oczka i/lub ciemiączko, jest nadmiernie pobudzone lub ospałe, ma chrypę lub straciło głos, nie siusia lub siusia bardzo skąpo, ma bardzo wzmożone pragnienie lub przeciwnie- nie chce jeść i/lub pić, wymiotuje, dodatkowo gorączkuje powyżej 38 stopni Celsjusza lub nie widzimy poprawy to każdy jeden z tych objawów jest powodem, żeby niezwłocznie udać się do lekarza.
Moich znajomych zmyliło to, że ich dziecko przestało robić kupę i miało suchą pieluchę- myśleli, że biegunka przeszła, a tymczasem maluch umierał z odwodnienia.
Ten post w żadnym wypadku nie wyczerpuje tematu i nie może być traktowany jako porada lekarska. Zawsze, w razie wątpliwości, konsultujcie się z pediatrą (odpowiedzialny farmaceuta w przypadku takiego dziecka ZAWSZE odeśle was do lekarza!). Lepiej o jeden raz za dużo zawrócić głowę lekarzowi niż całe życie żałować, że skrzywdziło się własne dziecko.

czwartek, 2 lutego 2017

Karmnikowy pamiętnik.

Pogoda sprzyja karmnikowym obserwacjom- ostatnio do karmnika zaczęły przylatywać sikory ubogie. Widzę je ciągle pojedynczo, są mniejsze od innych sikor i bardziej ruchliwe. Tutaj na zdjęciu po lewej stronie:


O dziwo, jednymi z rzadszych gości są mazurki. jak już przylatują, to siedzą na uboczu, trudno im zrobić zdjęcia w karmniku:
Już wiem, że przylatują do mnie co najmniej dwa grubodzioby. O dziwo, jeden jest spokojny, drugi to bandyta, który goni inne ptaki. Wtedy na drzewie ustawia się kolejka czekająca aż agresor się naje:

Co nie zmienia faktu, że ich obserwacja sprawia wiele frajdy, bo są po prostu piękne :)

Szczygłów przylatuje do mnie coraz więcej- są bardzo spokojne i łatwo im robić zdjęcia, nie płoszą się łatwo i spłoszone przez kota wracają do karmnika jako pierwsze:

I kolejny nowy gość- podejrzewam, że to zięba, ale mam problem z obserwacją- chwyta pożywienie w locie i odlatuje, dlatego zdjęcie z orzecha, który mam za oknem:

Jeśli chodzi o karmnikowe hity, to stety-niestety wygrywa słonecznik, orzeszki ziemne zaczynają znikać dopiero wtedy, gdy słonecznik zostanie zjedzony. Nie ma sensu ich wykładać na tacy, ponieważ ptaki będą je gubić, dlatego są w karmniku siatkowym;

środa, 1 lutego 2017

Front roślinno -warzywny- sprawozdanie

Cóż, ostatnio zdarzały mi się dłuższe przerwy w pisaniu- niestety praca pochłania ogromną ilość czasu i energii. Po powrocie z niej zajmuję się Małą, która nie widzi matki po 12 godzin, a potem najczęściej zasypiam z nią o 20 i budzę się w okolicach północy- wtedy już pisanie nie jest mi w głowie, biorę szybki prysznic i idę spać. Ta cała bieganina jednak nie sprawia, że zatrzymuje się cokolwiek z moimi nasadzeniami.
Czosnek bardzo ładnie rośnie, doczytałam na jednej z amerykańskich stron, że szczypior należy przycinać, żeby wytworzyły się cebulki przybyszowe. Zalecenie było, żeby go skrócić do jednego cala czyli 2,5cm, ja jednak zachowawczo zostawiłam więcej i czekam na efekty. Wynik moich prac widać na załączonych zdjęciach. Jak widać, do trzech początkowych zasadzonych ząbków dołączył jeszcze jeden- zaczął kiełkować w główce i stwierdziłam, że dam mu szansę, skoro się sam wyrywa.



Dodatkowo, zasadziłam w doniczce z czosnkiem kolejną piętkę cebuli, moja pierwsza próba uniezależnienia się od sklepowych zakupów tego warzywa wygląda dość marnie, podejrzewam, że to skutek tego, że postawiłam ją w chłodnym pokoju, teraz przeniosłam ją w cieplejsze miejsce i mam nadzieję, że jej kondycja się poprawi. Generalnie, jak patrzę na filmiki i zdjęcia wyników rzekomo tak wyhodowanych cebul, to mam wrażenie, że ktoś mnie robi w balona. Może się mylę, zobaczymy wyniki moich zapędów ogrodniczych za jakiś czas. na razie moje przyszłe dwie cebule wyglądają jak wyglądają:


Coś zaczęło się dziać z imbirem, mam nadzieję, że po miesiącu może wyrośnie mi w końcu roślinka, a nie że kłącze po prostu sobie rośnie. Moja dzisiejsza obserwacja mnie bardzo ucieszyła:

I moja największa radość- awokado- rośnie w oczach i bardzo mi się podoba. Jestem ciekawa, jak będzie się rozwijać dalej:


W najbliższych dniach będę sadzić moje fanty z WOŚP- oleandra, trzykrotkę, fiołki afrykańskie i nasiona palmy daktylowej. Wylicytowałam też nasiona dyni olbrzymiej, ale z ich wysianiem będę musiała chyba poczekać do października- muszę jeszcze poczytać o hodowli tych warzyw. Krótko rzecz ujmując- będzie się działo.