piątek, 21 listopada 2014

Kiedy facet jest przygotowany psychicznie na poród???

Jako, że nieuchronnie moja ciąża zbliża się do końca, pomalutku zaczynam straszyć mojego męża ;) I dzisiaj usłyszałam " Ewa, przestań sobie robić jaja, ja jeszcze nie jestem na to gotowy psychicznie". I tym tekstem mój luby zabił mnie na śmierć. Skoro on JESZCZE nie jest gotowy, to kiedy będzie?? Zamierza zaliczyć przyspieszony kurs dojrzewania na porodówce? Pomijam fakt, że to on mi wiercił dziurę w brzuchu o dziecko (bo on ma trzydzieści lat i jest już stary, bo na emeryturę będzie mógł iść, gdy dziecko skończy studia- on jest górnikiem pracującym pod ziemią, więc teoretycznie po dwudziestu pięciu latach pracy na dole może się stać beneficjentem naszego cudownego systemu emerytalnego). Cóż, zbliża się termin porodu i okazuje się, że mamy pietra ;) Z pozytywnych rzeczy- po tej rozmowie facet się spiął i z zakupów wrócił ze śliczną matą edukacyjną, którą są zachwycone dwa nasze koty (trzeci jeszcze ją ignoruje ;) ), drugi pozytyw jest taki, że został ogarnięty temat aparatu fotograficznego (dwie kolejne sztuki zostały zabite podczas remontu- pierwszy wpadł do kastry z wodą, drugi działa, jak mu się odpowiednio wygnie obiektyw), więc niedługo nadejdę ze zdjęciami :)

środa, 19 listopada 2014

Poród rodzinny, pojedyncza sala- czyli za co płacimy w szpitalu??

Tak mnie naszło, jako, że zaczynam 37. tydzień. W szkole rodzenia padło ostatnio hasło, że niestety, za poród rodzinny płaci się w tym akurat szpitalu 100zł, jest też pojedyncza sala, koszt 150zł/doba. I podniósł się rumor na sali, bo jak to tak, że płacimy składki zdrowotne, wszystko powinno być wliczone. Powiem szczerze, że na szczęście te 100zł jestem w stanie przełknąć (wszystko odbywa się zgodnie z prawem- szpital od niedawna jest własnością prywatnej spółki), natomiast trochę dziwi mnie podejście innych rodziców. Położne same przyznały, że przed nadejściem nowego właściciela personel przynosił nawet pościel z domu, bo szpitala nie było stać na zakup nowej... Teraz szpital jest remontowany, pościel nowa (nie od personelu), na oddziale jest nowoczesny sprzęt, na którym poród można przeprowadzać aktywnie- są piłki, worki, drabinki, no po prostu wszystko... Nie ma możliwości zrobienia znieczulenia zewnątrzoponowego, za to jest gaz rozweselający. I jak sobie przypomnę opowieści mojej koleżanki, która miała pecha poronić na tym oddziale cztery lata temu i porównam do tego, jak jest teraz, to gdyby te opłaty były dwa razy wyższe, to byłabym skłonna zapłacić.
Z tego, co się orientuję, to na tym oddziale tylko te dwie rzeczy są płatne, jestem ciekawa, jak to wygląda w innych miejscach?? Ktoś mi odpisze?

poniedziałek, 17 listopada 2014

Dokarmianie ptaków- dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane??

Tegoroczny sezon na dokarmianie ptaków jakoś nie może się rozpocząć przez wyjątkowo ciepłą pogodę, ale dzisiaj zobaczyłam w warzywniaku mieszanki dla dzikich ptaków i naszło mnie na refleksję. Sama wzięłam się za ten temat jeszcze w szkole podstawowej i od tego czasu co rok w sezonie zimowym mam karmnik w ogrodzie. Temat ten ostatnimi laty budzi kontrowersje- otóż pokazały się badania, które wskazują na to, że nie dość, że dokarmianie nie zwiększa ilości ptaków przeżywających zimę, ale przeprowadzane nieprawidłowo może tą liczbę wręcz zmniejszać...
Okazuje się, że tradycyjne karmniki sprzyjają rozprzestrzenianiu się chorób i pasożytów ptaków, szczególnie, że mało kto pamięta o tym, żeby je regularnie czyścić i myć (niestety mycie raz- po sezonie, to za mało). Wiąże to się z tym, że w godzinach żerowania, w okolicach karmnika jest większe zagęszczenie ptaków niż w jakiejkolwiek naturalnej sytuacji, poza tym jeśli świeżą porcję pokarmu wysypiemy na zanieczyszczoną ,najczęściej, ptasimi odchodami resztkę poprzedniego posiłku, to mamy gotową bombę  epidemiologiczną. Przyznam, że sama miałam problem z utrzymaniem higieny w tradycyjnym karmniku i dlatego z niego zrezygnowałam. Od czterech lat swoje dokarmiane opieram na kupnych kulach tłuszczowych z ziarnami, które wieszam w siatkach w ogrodzie, a pokarm sypki serwuję w karmniku-tubie, który uniemożliwia zanieczyszczenie pokarmu odchodami. Z mojego karmnika mogą korzystać na raz maksymalnie dwa ptaki, więc zmniejszone jest też ryzyko złapania od siebie pasożytów zewnętrznych. Minusem takiego rozwiązania jest to, że z takiego karmnika korzysta tylko "drobnica" - u mnie są to głównie mazurki i sikory, większe ptaki raczej nie mają możliwości skorzystania z pokarmu, chyba, że coś wypadnie na ziemię. I tutaj dochodzimy do kolejnego problemu - karmnik musi być w takim miejscu, żeby żaden drapieżnik nie mógł się zaczaić na stołujące się ptaki. Niby rzecz oczywista, ale często o tym zapominamy.
I jeszcze kwestia tego czym dokarmiamy. Otóż ważne, żeby to nie były pokarmy solone- tym bardziej, że dostęp do wody w zimie jest często ograniczony. Najczęściej serwuję słonecznik i mieszankę ziaren z warzywniaka (sprowadzają specjalną mieszankę dla ptaków zimujących) plus kule tłuszczowe, o których wspominałam, siemię lniane, o dziwo, nie wzbudziło entuzjazmu...
I jeszcze jedno- najważniejsze- jak już zaczynamy dokarmiać, to róbmy to regularnie, ptaki przyzwyczajają się do miejsca stołowania i czekają na posiłek, zimą, gdy dzień jest krótki panują ujemne temperatury, trudno jest im szukać jedzenia, gdy zawiedziemy...

niedziela, 16 listopada 2014

Jak założyć obrożę przeciwpchelną kotu??

No właśnie od dwóch dni mam problem. Dwa koty pomykają w obrożach przeciwpchelnych, natomiast Tosiak dzielnie się przed nią broni. Tosia (lub jak kto woli - Toskania) jest kotem specyficznym. Pierwszy bliższy kontakt z człowiekiem zaliczyła w wieku ok. dwóch lat, gdy z siostrą złapałyśmy ją do klatki-łapki, żeby ją wysterylizować. Jednak okazało się, że Tosia była w bardzo zaawansowanej ciąży i żaden z okolicznych weterynarzy nie podjął się zabiegu (tak, kastracje aborcyjne kotek, to drażliwy temat, jednak myślę, że głębiej nim się zajmę w innym wpisie). Sprawa skończyła się w ten sposób, że kotka okociła się u nas w domu, odchowała czwórkę kociąt, które rozjechały się po całej Polsce, a ja dostałam ich mamę ;). I tak od ponad sześciu lat Tosia mieszka ze mną, jest kotem niewychodzącym z domu (szczerze mówiąc, jak widzi otwarte drzwi wejściowe, to ucieka jak najdalej od nich). Z czasem zaczęła przychodzić, żeby ją poczochrać, lubi spać przy człowieku i na człowieku, cudownie wtedy mruczy. Niestety, jej młodość zostawiła jednak trwałe ślady na jej psychice, a obecnie również na moich rękach, które są podrapane niemiłosiernie... Cóż, myślę, że wcześniej czy później damy radę założyć jej tą obrożę...

sobota, 15 listopada 2014

Mamo, kup mi konia...

Tylko moi rodzice wiedzą, ile razy prosiłam ich o kupno konia. W zasadzie to było moje największe marzenie od czasów przedszkola... Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w tych marzeniach nie jestem odosobniona. Dzieciaków marzących o własnym wierzchowcu jest w stajniach pełno, jeszcze, jak koleżanka/kolega ma swojego czterokopytnego przyjaciela, to rodzice mają problem...
Powiem szczerze, że na chwilę obecną, gdy już spełniłam swoje dziecięce marzenie, cieszę się, że stało to się w momencie, gdy skończyłam studia i przeszłam na własne utrzymanie, pomimo tego, że rozstania z moimi podopiecznymi z czasów dzieciństwa zawsze kosztowały mnie morze łez i miałam ogromne poczucie krzywdy. I nie piszę tutaj o tym, że oczekiwałam sponsoringu i tego, żeby ktoś mi fundował konia- mój dziecięcy mózg ogarniał to, że nie mam szans rozwoju z powodu braku trenera w okolicy i ograniczonych finansów. Moja krzywda polegała na tym, że właściciele koni tak się zachwycali, że ich konie są zadbane, wyczesane i wychuchane, na ile pozwalały mi moje ograniczone nastoletnie możliwości, że mówili: "Ten koń jest jak Twój, on nie jest na sprzedaż, nie zrobię Ci tego" i tym podobne dyrdymały. Ja, jak to dziecko, wierzyłam dorosłym, po czym któregoś pięknego dnia przyjeżdżałam do stajni, a konia nie ma. Rozpacz i zgrzytanie zębami i tym razem inna śpiewka tych samych ludzi: "To był mój koń i mogłem z nim zrobić co chcę". I ja to doskonale rozumiem (wtedy też rozumiałam), tylko dlaczego nie postawiono mi tak sprawy od razu?? "Słuchaj, możesz jeździć na Iksie czy Igreku, ale to jest koń na sprzedaż, jak ktoś przyjedzie i da mi odpowiednią ilość pieniędzy, to go sprzedam". I szczerze zazdroszczę dzieciakom, które jeżdżą na cudzych koniach w stajni, w której trzymam moją kobyłę, bo jak sytuacja wygląda w ten sposób, to tak mają postawioną sprawę. Wiadomo, że dziecko jest smutne, gdy przyjaciel zostaje sprzedany, jednak nie przeżywa tego szoku, gdy zastaje tylko pusty boks. Z resztą, gdy pojawia się potencjalny kupiec, często mówi się o tym dziecku, żeby mogło się z koniem pożegnać... Proste i uczciwe, przy okazji młody człowiek uczy się tego, jak ten świat funkcjonuje.
Mam również do czynienia z młodzieżą, których rodzice zdecydowali się na skarbonkę bez dna i kupili dziecku konia. I tutaj często po kupnie zaczynają się kłopoty. Problem jest mały, gdy trafi na ludzi z dużymi możliwościami finansowymi, bo o dziwo, rodzice często kupują konia opierając się na wyliczeniach finansowych podanych im przez dziecko, które są najczęściej bardzo zaniżone. Rzadko się zdarza, że rodzice przychodzą porozmawiać chociażby z instruktorem/trenerem (tutaj znów stajnia, w której stoję pozytywnie się wyróżnia, bo mamy samych odpowiedzialnych rodziców, w innych pensjonatach tak różowo nie było) lub sami szukają, chociażby w internecie wiadomości na temat kosztów utrzymania konia. Okazuje się, że trzeba kupić siodło, ogłowie, szczotki (to zakupy jednorazowe, choć zdarza się, że trzeba coś dokupić, naprawić, siodło przestaje pasować na konia i zaczynają boleć go plecy...), co jakiś czas część osprzętu ulega zużyciu (czapraki ochraniacze, kantary, derki) , treningi dziecka kosztują i młody jeździec zaczyna coś przebąkiwać o wyjazdach na zawody. Oprócz tego co pięć do ośmiu tygodni koń musi zaliczyć obowiązkową wizytę kowala, i kilka razy w roku weterynarza (wersja optymistyczna)...
I ten ostatni punkt, czyli lekarz weterynarii, to najczęstszy powód wyłożenia się finansowego właścicieli. W razie kontuzji czy kolki (która nie jest, niestety rzadkim schorzeniem) rachunek za pobyt w klinice rzędu kilku tysięcy złotych nie niczym szczególnym... Mało jest osób, których taki rachunek by nie ruszył.
Gdy te wszystkie fakty do mnie dotarły, już po tym, jak zostałam szczęśliwą właścicielką mojej kobyły, to zaczęłam Bogu dziękować, że moi rodzice jednak nie zdecydowali się kupić mi konia. Po prostu, pomimo tego, że w domu niczego nie brakowało, to koń bardzo łatwo mógłby się stać przyczyną problemów finansowych lub po prostu nie miałby zapewnionej takiej opieki, jakiej by wymagał...I to by dopiero była dla mnie tragedia....

piątek, 14 listopada 2014

Koty i ciąża/małe dziecko??

No właśnie temat, który budzi wiele emocji. Przez kilka lat dość aktywnie z siostrą działałyśmy jako koci dom tymczasowy. Sprawa trochę się rozmyła przez prozę życia- siostra zaczęła pracować i założyła rodzinę, ja też zaczęłam pracować i przybyły mi dwa ogony w stajni (teraz już jeden), co było takim energio- kaso-i czasopochłaniaczem, że na aktywne szukanie domu dla kociaka już by nie starczyło.Co nie zmienia faktu, że jak widzę zwierzę potrzebujące pomocy, to nie przechodzę obojętnie- mojego ostatniego tymczasowego podopiecznego oddałam w miniony wtorek (spędził u mnie prawie dwa miesiące) ;)
Przez te kilka lat, odkąd dość intensywnie interesuję się losem bezdomnych zwierząt, wielokrotnie spotkałam się z sytuacją, gdy "ciąża właścicielki" = "kot wypad z domu". Święty spokój dla byłych właścicieli i tragedia zwierzaka, który nie wie za co został porzucony. Argumenty są różne: "mamy za małe mieszkanie" (Naprawdę?? To dlaczego braliście zwierzę, które po kastracji często dożywa nawet dwudziestu lat?), "koty roznoszą toksoplazmozę" (Cóż, przez mój dom przewinęło się ok. pięćdziesięciu kotów w różnym stanie- jednego z moich obecnych stałych podopiecznych mogłam zaszczepić po ponad sześciu miesiącach od przyjścia do mnie, bo ciągle go leczyliśmy. I mimo opieki nad takimi przypadkami, w każdym trymestrze musiałam robić wyniki na toxo, bo nie miałam z nią kontaktu. Z resztą tym pierwotniakiem najczęściej zarażamy się drogą pokarmową- przez surowe mięso, niedomyte owoce i warzywa- niewychodzący z domu kot, który nie dostaje surowego mięsa i nie mający okazji do polowania np. na myszy, nie stanowi żadnego zagrożenia), "koty duszą dzieci/przegryzają im szyję" itp. (Czy ktoś spotkał się OSOBIŚCIE z takim przypadkiem? Bo ja spotkałam się wyłącznie z historiami słyszanymi od starszych osób, że gdzieś tam we wsi wiele lat temu kot zabił dziecko. Fakt, że to było kolejne dziecko w rodzinie i jego pojawienie się było rodzicom nie na rękę, zapewne nie miał tu żadnego znaczenia).
Nie ukrywajmy- pojawienie się malucha w domu to przemeblowanie totalne życia i dla rodziców i dla futrzastych współlokatorów, ale (prawie) wszystko jest do przejścia. Czasem nawet zwierzak, który nie lubi dzieci. Mąż koleżanki, która ma kota i dwa nielubiące dzieci psy, zabierał ze szpitala zużyte pieluszki ich dziecka i dawał zwierzakom do obwąchania. Efekt jest taki, że ich córka jest jedynym dzieckiem, które z tymi psami może robić co chce (oczywiście, wszystko pod kontrolą rodziców). Koty to trochę inna para kaloszy- futra moich rodziców, gdy mój siostrzeniec był na etapie leżącym, pilnowały go- do tego stopnia, że gdy zostawał sam w pokoju i zaczynał płakać, to biegły do siostry lub dziadków szukać pomocy ;) Gdy młody zaczął interesować się ich ogonami, one przyjęły strategię unikania małego agresora ;)
Zdarzają się również sytuacje, gdy kot nie radzi sobie z obecnością nowego domownika. Objawia się to w różny sposób- kot zamyka się w sobie, zaczyna znaczyć teren pazurami, czasem moczem, zdarzają się również zachowania agresywne. I są na to różne sposoby-obroże z feromonami, dyfuzory wkładane do kontaktu rozpylające syntetyczne feromony, gdy to nie skutkuje, weterynarze w ciężkich przypadkach przepisują leki antydepresyjne lub uspokajające. Czasem warto rozejrzeć się po mieszkaniu i zastanowić się, czy możemy zrobić coś, żeby nasz kot miał miejsce, gdzie może czuć się bezpiecznie- zdarza się, że przemeblowanie czyni cuda i odmienia zwierzaka (w zasadzie, to od tego powinno się zacząć), w większych miastach można znaleźć kociego behawiorystę, który może pomóc rozwiązać problem. Jeśli nic nie skutkuje, to rzeczywiście w takiej sytuacji trzeba rozejrzeć się za nowym domem dla futra. I chciałabym dożyć czasów, gdy to najbardziej radykalne rozwiązanie będzie ostatecznością, a nie pierwszym krokiem, gdy pojawi się problem. Choćby dlatego, żeby pierwszą lekcją dla młodego człowieka nie było to, że żywą, czującą istotę można potraktować jak niepotrzebną rzecz, czy zepsutą zabawkę...

czwartek, 13 listopada 2014

Czemu lubimy siebie straszyć??

Jak już na wejściu zdążyłam napisać, przed ciążą byłam bardzo aktywna, jednak z jazdy konnej zrezygnowałam zaraz po tym, jak się dowiedziałam o Małej, więc od początku maja miałam dużo więcej czasu na kontakty z bliższymi i dalszymi znajomymi. I powiem szczerze, że już nie mogę się doczekać, kiedy będę mieć wymówkę, żeby się z różnych spotkań wymigiwać. Po dzisiejszej wizycie u fryzjera doszłam do wniosku, że straszenie przyszłych matek to nasz sport narodowy, pozycja obowiązkowa, gdy tylko u "młodej" ciąża jest widoczna. Jedno muszę oddać- w pracy dziewczyny podzieliły się na dwa obozy, każdy dokładnie po pół zespołu- pierwszy (duużo głośniejszy) przez cały okres gdy pracowałam, fundował mi po dwa-trzy razy w tygodniu mrożące krew w żyłach historie z porodówki ("jak mi mieli szyć krocze, zobaczyłam, że mnie znieczulają tą słabszą lidokainą i jak lekarka zobaczyła moją przerażoną minę, to mi tylko powiedziała- to teraz pani zobaczy, jak to działa- wszystko czułam", "to teraz się dowiesz, co to jest ból", "takiego bólu jeszcze nie zaznałaś" itp.). Dziewczyny z drugiego obozu jak to słyszały, to pukały się w głowy i mówiły, że pewnie, że boli, ale wszystko jest do przejścia, a poza tym każdy poród jest inny i mam się źle nie nastawiać.
Dzisiaj u fryzjera powtórka z rozrywki- wchodzę do salonu, siedzą tam cztery nieznane mi klientki  w wieku ok. 40-60 lat (od kilku ładnych lat chodzę do tej samej fryzjerki, siłą rzeczy, w tak małej miejscowości dużo ludzi się poznaje) i na mój widok, jak na komendę zaczynają rozmowę o tym, jak to kobieta musi się nacierpieć przy porodzie, jakie to straszne i w ogóle. W zasadzie, to zastanawiam się, jakim cudem nasz gatunek jeszcze nie wyginął? Rozumiem, że poród to pewnego rodzaju trauma, ale dlaczego kobiety, które mają to już dawno za sobą czują taką ogromną potrzebę straszenia tych będących w ciąży? To takie fajne, gdy przyszła matka idzie na porodówkę z duszą na ramieniu? Do połowy ciąży zdarzało mi się czytać wątek "dzieciowy" na jednym z forów jeździeckich, nawet się kilka razy udzielałam, jednak po tym jak przeczytałam tam opis jednego z porodów i zobaczyłam dyskusję po tym wpisie, to więcej tam nie weszłam (w dziale końskim ciągle siedzę ;) )
Kolejny "ulubiony" temat ludzi, którzy znali mój tryb życia sprzed ciąży, to zmiany, które zajdą w moim życiu i tutaj same życzliwe teksty: "w zasadzie konia to możesz już sprzedać" (po moim trupie- 20 lat o kobyle marzyłam), "to już sobie nie pojeździsz", "zmienią Ci się priorytety" (odkrycie Ameryki- kto by pomyślał? wyglądam na taką, co uważa, że niemowlak ma przycisk "off"? )- wszystko mówione grobowym tonem. Krótko rzecz ujmując, gdybym tak brała to wszystko do siebie, to uznałabym pojawienie się  mojego dziecka za koniec świata- po porodzie nie pozostałoby mi nic innego poza czekaniem na śmierć. I przestałam się dziwić niektórym dziewczynom, że dla nich ciąża to tragedia. Jeśli nie potrafią odseparować od siebie stada "życzliwych inaczej", to nie pozostaje nic innego, jak strzelić sobie w łeb....

środa, 12 listopada 2014

Szkoła rodzenia

Powiem szczerze, na początku byłam do tego pomysłu nastawiona sceptycznie - żeby do niej uczęszczać muszę sobie robić dwa razy w tygodniu wycieczki po trzydzieści kilometrów w jedną stronę. No i jestem pierwszą osobą wśród moich znajomych, która na szkołę rodzenia się zdecydowała. Powody nieuczęszczania moich znajomych były różne - "bo ja rodzę przez cesarkę", "po co mi to?", "a bo to daleko", "bo to drogie" (guzik prawda - chodzę na NFZ- trzeba po prostu poszukać w swojej okolicy) itp.
Zaczęłam chodzić w 26. t.c. i nie żałuję (stwierdzam to, pomimo nieukończenia jeszcze kursu). Podczas zajęć uczymy się jak oddychać podczas porodu, żeby zmniejszyć ból, położne opowiadają nam jak aktywnie chronić krocze, jak się zrelaksować i odpocząć pomiędzy skurczami. Opowiadano nam o porodzie naturalnym, nawet oglądałyśmy film o tym, jak to się odbywa w Polsce - przyznam szczerze na poród w domu bym się nie zdecydowała... Osobne spotkanie dotyczyło też połogu.  Oprócz tego były już zajęcia dotyczące opieki nad noworodkiem, jego pielęgnacji, szczepień, przygotowywania wyprawki, teraz będzie duży blok dotyczący karmienia piersią. Wszystko to podane w jasny sposób, bez uciekania przed niewygodnymi pytaniami. Zaliczyłyśmy również wizytę na oddziale, na którym będziemy rodzić. 
Nawet po tematyce zajęć widać, że nawet jeśli jest planowana cesarka, to każdej przyszłej mamie takie zajęcia się przydadzą. W zasadzie dzięki szkole czuję się do porodu przygotowana psychicznie- kontakty z ciężarnymi miałam dotąd ograniczone, jakoś tak się składało, że nawet, gdy któraś znajoma była w ciąży, to nie miałyśmy zbyt bliskich kontaktów, jeśli chodzi o małe dzieci, to no cóż... Nigdy mnie nie pociągały- moje kontakty z nimi odbywały się na zasadzie, że mi nie przeszkadzały, ale trzymajcie je daleko ode mnie ;) W prawdzie mam dwuletniego siostrzeńca, ale mieszka trzysta kilometrów ode mnie, więc nie mamy bliskich kontaktów. 
Podsumowując- jeśli tylko macie okazję skorzystać ze szkoły rodzenia - korzystajcie! To naprawdę świetnie wykorzystany czas :)

wtorek, 11 listopada 2014

Trudne początki...

Początki są zawsze najtrudniejsze, choć życie na dobrą sprawę składa się z samych końców i początków. 
I tak będąc tuż przed trzydziestką, mając wielkie plany i nie do końca uporządkowane życie, zaszłam w ciążę. Jestem już w prawdzie prawie na finiszu (35. tydzień), jednak właśnie teraz mam potrzebę zaczęcia zapisywania tego, co się w moim życiu dzieje i zmienia. A zmienia się wiele - tym bardziej u osób takich jak ja, które mają dużo obowiązków, a mało czasu wolnego i które są z tego stanu rzeczy bardzo zadowolone. W sumie, jak to ujęła moja koleżanka, moje życie było naprawdę fajne- super mąż, stabilna praca, wymarzony koń w pensjonacie i drugi dzierżawiony, trzy koty i królik w domu, do tego zaczynające się starty w WKKW. A oprócz tego mały remoncik mieszkania- takie tam duperele- zaczynany od wymiany stropów i skuwania tynków do cegieł- wszystko robione tylko przez szanownego Męża- pasjonata budownictwa, który ekipy remontowej do domu nie wpuści... I nagle zaskoczenie - ciąża? O kurczę, no tak... Dziecko? Jak najbardziej... Ale to już??? Tak szybko?? Cóż, w sumie młodsza już nie będę, z resztą TERAZ to już nie ma o czym gadać... Czekamy na Księżniczkę i robimy przemeblowanie życia - zaczęło się od oddania dzierżawionego konia właścicielom, mój poszedł w trening pod juniora, remont nabrał tempa, teraz już jestem na zwolnieniu lekarskim, więc wiję gniazdko dla Małej i tylko reszta futrzastego towarzystwa jest niesamowicie szczęśliwa, bo siłą rzeczy, spędzam z nimi więcej czasu :)
Cóż - obraz sytuacji już macie - pozostaje już tylko oficjalnie zacząć :)