poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Mama zaczyna wracać do formy- czyli kiedyś trzeba powiedzieć dość

Dobra, przyznaję się bez bicia- po ciąży sobie pofolgowałam i to zdrowo. Na początku sierpnia wskazówka wagi zatrzymała się tam, gdzie była tuż przed urodzeniem Małej czyli na 89. kilogramie.
I się wkurzyłam.
Na siebie, bo wszyscy mówili, że tak będzie, a ja się nie słuchałam.
Na męża- bo wcina trzy razy tyle co ja, o różnych porach (z nocą włącznie!) i jest szczupły (no dobra, ostatnio kilka kilogramów przytył, ale i tak waży sporo mniej ode mnie).
Na kobyłę- bo jakby nie patrzeć, męczę ją codziennie, a i tak tyję.
Krótko rzecz ujmując mam od początku sierpnia wkurwa totalnego i biorę się za siebie!
Na razie ćwiczę średnio sześć razy w tygodniu na zmianę treningi cardio i pilates, ale sprawdza się jednak prawda, że 70% sukcesu to dieta. Po trzech tygodniach widzę różnicę w lustrze (małż też poczuł- ponoć jestem bardziej elastyczna), ale waga stoi jak zaczarowana. Podjęłam męską decyzję o obcięciu słodyczy (jak znam siebie- do najbliższego PMS-u) i zobaczę, co się uda ugrać tym razem. Na razie jestem już w stanie powiedzieć, że lubię być po treningu spocona jak mysz- no w życiu bym nie powiedziała, że doprowadzenie się do takiego stanu może sprawiać taką frajdę. O dziwo, różnica jest też podczas jazdy konnej- po prostu czuję, że moje ciało inaczej pracuje. Zobaczymy, jak to będzie wyglądać dalej, bo póki co znów mamy rozruch po kontuzji- mojej Księżniczce nie spodobał się nowy kumpel zza ściany i w ramach protestu rozwaliła sobie staw skokowy. Cóż, bywa- w końcu już kupując konia wiedziałam, że choć waży 600kg, to ma bardzo dużą tendencję do robienia sobie krzywdy...