niedziela, 20 września 2015

Dlaczego kolejnemu dziecku (na razie) mówię: "NIE"?


Oczywiste dla mnie było, że pojawienie się Małej wpłynie na relację pomiędzy mną a moim mężem. Nie sądziłam tylko, że wpłynie aż tak bardzo...
I wyjaśnię od razu- Mała urodziła się po ponad dziesięciu latach związku, w tym czterech małżeństwa. Przez te lata nie zaliczyliśmy żadnych kryzysów, kłótni, cichych dni i tym podobnych atrakcji. Byłam przekonana, że mój mąż nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi- wszystko załatwialiśmy gdy tylko pojawiał się problem, a że emocje nie zdążały narosnąć, to nie było co wyładowywać. Pełna sielanka. Trwała do narodzin Małej.

Przez dwa tygodnie po porodzie było nawet fajnie- była z nami moja mama, kochany małż też mi pomagał. Stres związany z pojawieniem się córki rozładowywał ciągłym rozśmieszaniem mnie do łez (w zasadzie to nie wiem, czy płakałam ze śmiechu, czy dlatego, że ciągnęły mnie te cholerne szwy po cesarce). Po tych dwóch tygodniach mama pojechała do domu, mąż wrócił do pracy. I się zaczęło.

Najpierw stwierdził, że na urlopie macierzyńskim dostaję pieniądze za opiekę nad dzieckiem, więc on nie musi mi pomagać. Mnie totalnie zatkało, ale argument, że nie rozmnożyłam się przez pączkowanie i to też jego dziecko trafił na podatny grunt. Za to zaczęła się sesja, więc jakoś radziłam sobie prawie sama- stwierdziłam, że sesja się kiedyś skończy. Potem okazało się, że problemem jest moja wizyta u ginekologa. Akurat mój lekarz przyjmuje w takich godzinach, że musiał się zwolnić z pracy, żeby zająć się Małą. Awantura, bo przecież on przez uczelnię i tak musi często prosić o wolne. Przewalczyliśmy to, poszłam do lekarza (byłam tak zmęczona, że musiałam się u niego zastanowić, czy urodziłam syna, czy córkę, ale to szczegół). Moi rodzice, widząc, co się dzieje wzięli mnie i Małą na tydzień do siebie. Tydzień, bo Mąż tęskni. Na trochę nawet się poprawiło, gdy się pogarszało, to rozmawialiśmy i znów było w miarę ok. Dostałam wychodne na wizyty u kobyły. Odżyłam. Do momentu, gdy po moim powrocie się okazało, że dziecko zrobiło kupę przed godziną, a mąż stwierdził, że na pewno już wracam i małej nie przewinął. Znów rozmowa dyscyplinująca, więcej się to nie powtórzyło. W międzyczasie kilkanaście mniejszych sprzeczek. I teraz właśnie wróciliśmy z urlopu. Było przez większość czasu fajnie, ale drugiego dnia myślałam, że męża zabiję.
W łóżku musiałam spać koło przystawki małej, bo on się w nocy dzieckiem nie zajmie. Ok- mała budziła się co godzinę. Rano śniadanie, potem wypad w góry. Super. Po spacerze małż miał zaliczyć obowiązkową dwugodzinną drzemkę, ja miałam zajmować się Małą. Już byłam zmęczona. Wyjście na obiad- super. Powrót do ośrodka, Mała zaczęła płakać jak szalona, nie wiem czemu. Mąż zamknął się w łazience i rozmawiał ze swoją ciotką. Mnie trafił szlag, miałam ochotę go zamordować. Zrobiłam małej mleko, wywołałam małża z łazienki i wyszłam na dwór, tak jak stałam.
Po powrocie przeprowadziłam poważną rozmowę. Do końca pobytu mąż mi pomagał i było naprawdę w porządku.
I jak patrzę z perspektywy tych dziewięciu miesięcy, że gdybym miała teraz drugie dziecko, to bym zwariowała. Szczerze zazdroszczę mojej siostrze, której pomagają i teściowie i brat męża. I podziwiam dziewczyny, które są w takiej sytuacji jak ja (czyli żadnej rodziny w promieniu siedemdziesięciu kilometrów) i dają radę prowadzić dom i upilnować potomka. Ja mam wrażenie, że wymiękam. Ale patrzę jasno do przodu- od jutra przychodzi do nas niania. Może zmienię nastawienie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz